Night Runner czyli nocne bieganie
Późny wieczór, mżawka przechodząca w regularny deszcz i całkiem chłodno. Mówi się, że „psa nie wygania się w taką pogodę”. A ja ubrałem dresy, kurtkę przeciwdeszczową (swoja drogą pierwszy raz od jakichś 3 lat), swoje coraz bardziej ulubione niebieskie buty do biegania i… ruszyłem na nocne bieganie. To już trzeci raz więc znowu wprowadziłem pewne poprawki, żeby mieć odrobinę lepszy wynik. Tempo biegu od początku starałem się trzymać równe. Zmieniłem też trasę. Na poprzedniej drażnił mnie ruch aut. Niby jedno na 5-10 minut ale jak biegnę z wywieszonym językiem i płucami prawie na wierzchu, to i tak mnie to drażniło. Zatem deszcz siąpi, kaptur na twarzy a ja sobie w najlepsze uprawiam sport. Odkąd byłem nastolatkiem w liceum nie miałem takiej frajdy z biegania. W tamtym momencie przyszedł mi do głowy tytuł wpisu „Night Runner czyli nocne bieganie”. Zresztą tak to wyglądało w rzeczywistości. Poniżej ja:
A tutaj sama m.in droga (już za miejscowością), którą biegłem. Strach się bać, tylko wilków patrzeć 🙂
A jak same rezultaty? Przede wszystkim przebiegłem całą trasę ciągle się ruszając W połowie było słabiutko, znowu z wysiłku dostałem ślinotoku jak pies na widok nie powiem czego, a większą część powrotu sapałem jak piec w lokomotywie. Jednak biegłem. Dało to ostatecznie 3,17 kilometra oraz czas 7 minut i 24 sekundy per kilometr. Co ciekawe jest to wolniej niż powrót w poprzednim treningu ale wtedy dość długo sobie odpoczywałem w połowie a teraz był ciągły ruch.
Podsumowując – czuje sporo satysfakcję. Kroczek po kroczku ruszam z miejsca. To najważniejsze… Jeśli nie ma się zasobów by poruszać się do celu dużymi skokami, trzeba używać małych. A z upływem czasu pojawi się wiedza, umiejętności i praktyka, które sprawią że „kroczki” staną się coraz dłuższe i szybsze. Po prostu trzeba cierpliwości w podążaniu w wybranym kierunku. A dzisiaj…