O akceptacji życia w czasie wędrówki
Jest cholernie zimno… Ale tak naprawdę! Prawie, że… aż kurewsko! Nogi ślizgają mi się na śliskich kamieniach. Spodziewam się, iż lada chwila któraś z kostek poleci mi mocno w bok i skręcę ją. Złamie się jak stare próchno… Ścieżka wije się wśród przyprószonych gałęzi małych drzewek i chwastów jak cholernie nieskończenie długi wąż. Trudno! Jakoś to będzie – myślę sobie. Kilkanaście minut później okazuje się jak mocno się myliłem. Cholerstwo zaczyna się piąć pod górę wśród drzew głazów i pokrytych liśćmi i głazikami (nazywam tak kamienie, które mają około 30-40 cm średnicy – za małe, żeby się podeprzeć za duże aby zrobić nad nimi krok). Patrzę na to, kiwam głową i mówię sobie „no kurwa nie ma szans człowieku, nie ma szans”. Na dodatek obie ręce mam zajęte. W lewej trzymam dwa plastikowe wiadra, w prawej łopatę i ręczną pompę… Jeszcze chwila postoju, głęboki oddech, potem ostatnie spojrzenie przed siebie w górę i ruszam! Niech się dzieje co się chce. Jakoś to będzie powtarzam sobie… Po kilkudziesięciu krokach okazuje się, że miałem rację. Na mokrych liściach na cholernej glinie noga ucieka mi w bok a ja walę o glebę jak worek kartofli. Czyli mam predyspozycje na jasnowidza. Prawie… Nie przewidziałem bowiem sytuacji z aluminiową płucznią, którą niosę z tyłu na plecaku. A ta w momencie upadku wali (bo nie mogę powiedzieć „uderza”) mi z tyłu w czaszkę. Naprawdę dobrze chodzić czasem w czapce. A dzisiaj taką mam, i to odpowiednio grubą. Sporo amortyzuje to uderzenie… Oprócz przewidywalnego bólu w łokciach i kolanach dochodzi zatem nieprzewidywalny ból głowy. Zbieram się powoli… A że jestem sam, więc klnę na czym Świat stoi. Na szczęście do celu nie jest daleko a marsz w górach,gdzie jestem obładowany jak muł, wybija mi szybko jakiekolwiek przeklinanie i nerwy. Skupiam się tylko na oddechu i patrzeniu gdzie stawiam stopy. Język godny prawdziwego smakosza najtańszych alkoholi wraca mi, kiedy wchodzę do potoku. Temperatura tej wody jest chyba z -10 stopni Celsjusza! Co oczywiście nie jest prawdą. Woda by wtedy nie płynęła, ale naprawdę jest zajebiście lodowata.
No nic! Jest jak jest. Skoro się tu wybrałem pora zrobić co planowałem. Przez następne cztery godziny spełniam się w pracy godnej prawdziwego kamieniołomu. Kopię, przerzucam głazy i kilogramy żwiru. Po kilku godzinach, zmarznięty na kamień, myślę sobie co ja tu w ogóle do cholery robię. Wreszcie decyzja. Dobra, pora kończyć tę nierówną walkę. Zbieram manele i ruszam z powrotem. Ścieżka w dół okazuje się jeszcze bardziej zdradliwa niż poprzednio, kiedy wchodziłem pod nią. Wprawdzie nie wywalam jak weselnik po weselu ale gimnastykuję się i tańczę jakbym nagrywał nowy teledysk do lambady. A może bardziej marsz zombiaka to The Walking Dead. Cały czas obładowany jak juczny koń. Wreszcie dotarłem do auta. Pakuję się do niego i w cieple ruszam do domu. Jeszcze tylko półtorej godziny jazdy i jestem. I dopiero tutaj siedząc na kanapie i pijąc ciepłą herbatę z miodem i z wkładką prosto z Podlasia (bimberek „Duch Puszczy”…a może „Pędzący jeleń”?) myślę sobie jak się umęczyłem i jak mnie wszystko boli.
Ale jest coś więcej!
Co bardzo ważne, niemal jednocześnie myślę sobie że to była moja decyzja. I wszystko co teraz czuję to tak naprawdę wynik tego, że zdecydowałem się na wyprawę właśnie w to miejsce, w taką porę i takim celu. I można było spodziewać się tego czego doświadczyłem oraz przygód, których nie przewidziałem. I nie mogę do nikogo mieć o to pretensji. Po prostu muszę i akceptuję mój stan i samopoczucie. A z drugiej strony spróbowałem i sprawdziłem kolejne miejsce. Coś za coś.
Tak wygląda mój ostatni wypad w góry. To wynik takiego ukrytego hobby polegającego na poszukiwaniu kamieni ozdobnych, półszlachetnych i może szlachetnych w górach. Ale nie piszę tego żeby się chwalić swoim hobby. Kiedy bowiem siedziałem i zastanawiałem się o takiej ilości mięśni i kości, które mogą mnie boleć to znalazłem pewną zależność między moją wyprawą a bardzo ciekawym zagadnieniem związanym z naszym życiem. Myślę o akceptacji tego, gdzie jesteśmy w naszym życiu. Bo jak tam szedłem w górach przez las, przez te krzaki w zimnie, to ani razu mi nie przyszło do głowy żeby zaprzeczyć temu, iż jestem tam tylko przez siebie, przez swoją decyzję. Wkurzałem się na zimno, wkurzałem się na zdradliwy teren, wkurzałem się na płucznie co mi przywaliła w głowę. Ale absolutnie nie wkurzałem się na moment w którym jestem, choć był bardzo bardzo niewygodny. A w życiu… Nie wiem jak ty ale dość często mi się zdarza wkurzać na sytuację w której jestem. I obarczać Bóg wie jeden kogo tym co się dzieje w nim dzieje. A choć różnica jest nieporównywalna pomiędzy drogą przez życie a drogą przez las w górach to mimo wszystko można znaleźć wiele cech, które co do zasady można jednak odnieść w jednej na drugą. Nasze życie to taka wyprawa gdzieś tam. Zaczynamy, wędrujemy, bierzemy różne zakręty, wybieramy różne kolory szlaków aż docieramy do jakiegoś punktu. Decydujemy się na łatwiejsze rozwiązania, decydujemy się na trudniejsze. Jak wchodzimy na bardziej stromą ścieżkę to się wywalimy i wkurzymy. Jak wybierzemy łatwiejszą ścieżkę to myślimy – może byśmy mogli więcej osiągnąć idąc to inną . Generalnie jednak idąc przez nasze życie idziemy sobie takim turystycznym szlakiem życia. I tak jak wspomniałem wcześniej , ciekawe jest to , iż na szlaku akceptujemy każdy moment w którym jesteśmy, a w życiu co i rusz mamy jakieś jakieś pretensje do świata.
A czemu akceptacja jest tak ważna?
Bo to trochę taki reset naszego myślowego systemu systemu w głowie. Reset tego co się dokonało do tej pory. Wyczyszczenie organicznego procesora. Zrobienie przestrzeni na nowe GB danych, nowe analizy nowe decyzje. Bez akceptacji nie da się ruszyć spokojnie dalej. Można siedzieć i narzekać, rozpamiętywać przeszłość, obarczać świat i innych. Ale to nic nie da. Przytłaczająca większość ludzi jest gdzie jest bo ich decyzje z przeszłości doprowadziły ich do danego momentu. I aby ruszyć dalej trzeba to zaakceptować. Bo to da pewność, że kolejne decyzje mogą zaprowadzić ich tam gdzie sami zechcą.
Takie oto pojawiły się przemyślenia po wyprawie po kamyczki :). Bo sama wyprawa była bardzo ciekawa a „mały smaczek” pokazuję: